Ponieważ w czasie tych kilku dni ostatnich nie odwiedzałam żadnych wyjątkowych miejsc, nie chciałam Was zanudzać opowieściami o nowojorskim dniu zwyczajnym. Tymczasem okazało się, że niektórzy mają pretensje, że milczę... Że na reteskowie nie ma co czytać! No przepraszam, przepraszam. Byliśmy znowu na plaży - uwielbiam ocean, słońce, szalone fale. I tłum różnobarwny, na który wciąż nie mogę się napatrzeć. Czy to plażowanie, czy spacer do parku, czy do sklepu, czy wyprawa na Manhattan - zachwyca mnie ten tygiel rasowo-narodowościowy.
Tak więc nic nadzwyczajnego w ciągu dni ostatnich, a jednocześnie takie dotykanie codzienności tutejszej, czas z Beatką i dzieciakami. Wyprawa do nowego parku, gdzie śmigają tutejsze szare wiewiórki, a drogę przebiegło mi stworzonko w rodzaju Chip&Dale, takie małe coś z paseczkami na plecach. Ciekawa, jaka to wróżba? ;) Poza tym wychodzę na codzienne zakupy od czasu do czasu, chleb kosztuje ok. 2,5-3 dolary, podobnie kilogram ziemniaków... No i wyruszyliśmy też troszkę do większych sklepów, tutejszych galerii handlowych. I powiem szczerze - właściwie wyglądają tak jak te, które są w Polsce, kosmetyki podobne, ciuchy podobne (no - może rozmiarówka bogatsza), ludzi pełno jak wszędzie. Ceny... hmm... perfumy na pewno warto kupić, a resztę - zależy. Na pewno warto łapać wyprzedaże, ale na to, prawdę mówiąc, szkoda mi czasu. Większy, bogatszy, zróżnicowany jest tutaj "przemysł dziecięcy" - sklepy z ubrankami i zabawkami to istne królestwa, łącznie z kącikami do zabawy i wyświetlanymi bajkami. W Ameryce wydaje się więcej, w Polsce ludzie muszą bardziej oszczędzać. Różnica między cenami rzeczy tu i tam nie jest bardzo duża, istotna jest różnica między pensjami, niestety.
Tak na szybko parę słów, niedokładnie, jako dodatek kilka zdjęć Julci i Kuby, ponieważ zaraz w drogę na kilka dni. Jak wrócę - napiszę. Aj promis! - jak to mawia Kubi. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz