Wieczorem czytam Kubusiowi "Słodkich snów, Puchatku". Piszę "czytam", a tak naprawdę opowiadam, ponieważ książeczka jest po angielsku - posiłkując się swoją dość cienką angielszczyzną oraz obrazkami wymyślam historię zbiliżoną do opisanej. W ogólnym zarysie: Kubuś podziwia swoje dzbanuszki z miodkiem, a Tygrysek ostrzega przed hefalumpami, które mogą przyjść i ów miodek zjeść... Puchatek układa się do snu i wtedy przychodzi wielki czerwony hefalump, wyjada miodek, rozbija dzbanki, a jeden nawet nakłada misiowi na głowę! Kubuś zrywa się z łóżka i biegnie po pomoc do Prosiaczka, a potem razem z Krzysiem szukają hefalumpów w mieszkaniu. Okazuje się, że nigdzie ich nie ma, a dzbanki z miodem stoją nienaruszone... To był tylko sen... Potem Puchatek zasypia ponownie i śni mu się płaczący z głodu hefalump, z którym miś dzieli się miodkiem i to okazuje się bardzo miłym snem... Opowiadam więc raz, drugi, trzeci tę historię, bo Kuba prosi. Wreszcie mały mówi: retesko, ale hefalumpy nie przyjdą tutaj do mnie... Chyba się ich nieco boi. Najpierw próbujemy z Beatką wyjaśnić, że hefalumpy są przyjazne, że zobacz jakie uśmiechnięte, że takie czerwone... Ale na darmo - Kuba boi się, że do niego przyjdą nocą. Wreszcie wpadam na pomysł: Kubusiu - mówię - hefalumpy mieszkają tylko w Zaczarowanym Lesie, w Nowym Jorku ich nie ma! Wieczorem Kuba układa się do snu i mówi do Beatki: Hefalumpy nie przyjdą do Kubusia, bo hefalumpy nie mieszkają w Nowym Jorku...
Wcześniej któregoś dnia bawimy się z Kubą w Subway'a, w którym właśnie kupuję fresch cookies.
- Fresz kukis plisss...
- Łi dont chew fresz kukis...
- Łaj?! Aj łont baj fresz kukis!
- Łi chew fresz kukis for maders, for faders, for Dzulias and for Dżejkobs. Not for reteskas!
Umieram ze śmiechu ze stworzonego przez dwujęzycznego Kubę naturalnego dopełniacza.
Wczoraj natomiast powinnam zagrać w totolotka... Czwarty lipca, czyli amerykański Dzień Niepodległości. Chyba cały Nowy Jork ruszył na plażę. Amerykanie czczą to święto grilowaniem, plażowaniem, wyjazdami poza miasto - czyli po prostu robią sobie dzień odpoczynku. Nad oceanem setki parasoli i grillów w wydzielonej części, a na samej plaży ciągnący się, zagęszczony przez ludzików pas na piasku - daleeeko w jedną i drugą stronę, a drugi pas, podobny, może o mniejszym zagęszczeniu - w wodzie. Tysiące ludzi, tysiąąąąące. Kąpię się, pływam, bawimy się z Kubusiem, potem zalegamy na plaży. Kuba przykryty ręcznikiem nieco przysypia, Adam idzie popływać, i w tym momencie czuję, jak coś mokrego z wielkim "plaś" ląduje na mojej łopatce. Pośród tysięcy ludzi jakiś ptak-głuptak, jakaś latająca kura trafiła mnie rykoszetem... Jednocześnie wściekła i uchachana wycieram ramię. Nie dość tego - kiedy już wracamy do domu, Kuba zaczyna bawić się w czarodzieja... Ma taką rurkę z oranżadkowym zielonym proszkiem w środku. Dotyka mnie i mówi: disappear. Udaję, że znikam. Dotyka ponownie: come back! Pojawiam się. Tym razem najpierw otwiera tę swoją rurkę, wyjada trochę słodkości, a potem dotyka mojej głowy wołając: disappear! Niestety, okazuje się, że nie domknął rurki i zielona oranżadka ląduje na moich włosach. Gud dej - myślę - powinnam była zagrać w totka. :)))
a muzeum, Retesssssssss, kiedy będziesz w muzeum??? no!?
OdpowiedzUsuń