poniedziałek, 25 czerwca 2012

We take Manhattan

Burza poranna nad Nowym Jorkiem, Adam pojechał do pracy, Beatka z dziećmi jeszcze śpią, pogoda sprzyja, a ja po cichutku zrobiłam kawę; próbuję wybrać zdjęcia i napisać coś o dniu wczorajszym. Niedziela. Tutaj niedziela jest dniem świątecznym tylko dla części mieszkańców. Więc sklepy pootwierane, ruch może tylko trochę mniejszy niż zazwyczaj. Poszliśmy do kościoła, msza w języku angielskim, czytania, psalm, ewangelia, części stałe, wszystko wydrukowane, więc było mi łatwiej - wciąż więcej rozumiem, kiedy czytam niż kiedy tylko słucham. Kościół średniej wielkości, ludzi nie za wiele. Skupienie. Znowu uderza ta mieszanka narodowości. I poczucie wspólnoty, którą tworzą ci wszyscy zupełnie obcy ludzie. Komunii udzielają szafarze, przyjmowana jest głównie na ręce, często pod dwiema postaciami. Beatka opowiadała, że Kuba bardzo chciał przyjąć Komunię, więc tłumaczyła, że jeszcze nie może, że musi być większy, itd... Więc Kuba zasmucił się i mówi: to może chociaż herbatki...

Po śniadaniu pakujemy aparaty, ubrania na zmianę, wody, itd i ruszamy do serca Nowego Jorku. Już raz doświadczyłam, co znaczy Manhattan, tyle że z daleka, dziś wjeżdżamy do środka, od patrzenia w górę może zaboleć szyja. Patrzę i zastanawiam się nad ludzkimi możliwościami - czy cokolwiek może je ograniczyć? Jakim cudem wznosi się takie budynki, to jest wprost niemożliwe. Manhattan. Manhattan... Wędrujemy ulicami - dziś tylko fragment, nie da się w ciągu jednego dnia zobaczyć wszystkiego. Więc Dolny Manhattan: Broadway, Wall Street, World Trade Center i miejsce po Twin Towers, kościół św. Trójcy, kaplica św. Pawła, gdzie modlił się w 1789 r. Jerzy Waszyngton po wyborze na prezydenta, ratusz – City Hall – piękny neoklasycystyczny pałacyk otoczony zielenią małego parku. Idziemy w dół Broadwayem, rzucamy okiem na Rockefeller Center (tu jest to słyne nowjorskie lodowisko i choinka - oczywiście zimą), mijamy posąg szarżującego byka (Charging Bull) autorstwa Arturo di Modica. Byk stanowi symbol giełdy nowojorskiej i miejska legenda głosi, że kto poklepie byka po „niewymownej” części ciała, tego spotka finansowy sukces. Jest jednak taki tłok, że klepanie zostawiamy "na później". Docieramy do Battery Park, najbardziej na południe wysuniętej części Manhattanu. Nosi nazwę od baterii armat, które zainstalowano, aby broniły portu nowojorskiego, ale nie wystrzelono z nich ani razu. Z przystani na terenie parku wyruszają statki wycieczkowe na Liberty Island ze Statuą Wolności (naprawdę istnieje i wygląda tak samo jak w TV... ;)). W Battery Park umieszczono The Sphere – złotą kulę, która stała na placu przy World Trade Center, a po zamachu została w zadziwiająco dobrym stanie wydobyta z gruzów. Pali się przed nią wieczny ogień w hołdzie ofiarom zamachu. Docieramy do nadbrzeża, gdzie główną atrakcją dla dzieci jest system ruchomych fontann. Kuba szaleje i po chwili jest mokry całkowicie, podobnie jak i reszta maluchów. Z ogromną przyjemnością patrzę, jak różnokolorowe brzdące ganiają się i zaśmiewają w idealnej symbiozie.

Potem jeszcze spacer na Most Brookliński, gdzie, rzecz jasna, podśpiewuję Stachurę. Jeden z najstarszych wiszących mostów na świecie łączy Manhattan z Brooklinem i ma prawie dwa kilometry długości. Fantastyczna panorama na wszystkie strony East River. I przelewająca się rzeka ludzka. Wracamy na Manhattan i do samochodu - z godziny pierwszej nie wiadomo kiedy zrobiła się piąta. Już nie mamy sił na Central Park, Time Square czy 5th Avenue, przyjdzie jeszcze na to czas. Robimy tylko rundę samochodową, żeby rzucić okiem na tę część Manhattanu. Przedzieramy się przez korki, policja w niektórych miejscach kieruje ruchem, ustępujemy miejsca strażackiemu wozowi jadącemu na sygnale, dookoła słynne żółte taksówki, przed hotelami boye w uniformach. Wielki świat. Kuba na tylnym siedzeniu zasypia - w ogóle jest bardzo dzielny, każdą wyprawę traktuje jak przygodę, kiedy jest głodny, mówi, że jest głodny, dyryguje doborem muzyki w samochodzie - ma swoje ulubione piosenki i podśpiewuje sobie w czasie jazdy. Kiedy się zmęczy, po prostu zasypia. Jesteśmy niedaleko domu, kiedy otwiera oczy, uśmiecha się i z tatą wędruje do... "Królewskiego jadła" (sic!) - polskiej knajpki, gdzie czeka na nas obiad. I do domu, gdzie Beatka z Julką mogły ode mnie odetchnąć w czasie, kiedy zwiedzałam Manhattan. Wiem, że Beata mnie zamorduje za to, co teraz piszę i czynię to z premedytacją. Beatuś, czuję się u Ciebie jak we własnym domku. :)

3 komentarze: