Czas sobie całkiem sprawnie mijał, aż wreszcie niespodziewanie okazało się, że to już, że trzeba się zbierać, pakować, wyruszać. Wyjazd do Warszawy ciemną głęboką nocą czyli 2.30 (pewna moja przyjaciółka zapewne zapytałaby, czy taka godzina naprawdę istnieje, bo ona jej na zegarze nigdy nie widziała...). Tuż po drugiej biegnę jeszcze wyrzucić śmieci, a moja sąsiadka, która wyrusza razem ze mną, jest czujna, i mimo że staram się wyjść jak najciszej, otwiera drzwi i pyta, czy już? Więc śmieci do śmietnika i lecimy. Paszport, pieniądze, telefon - rzeczy najpilniejsze, a reszta - jak Bóg da. Na pewno czegoś zapomniałam, nie w mojej naturze leży: mieć wszystko. Wychodzimy i za chwilę po Szkolnej turkocą walizki - chyba obudzimy pół Juchnowca.
Przy kościele powoli gromadzą się pielgrzymi, autokar, nieśmiertelne pytanie: czy wszyscy są? I przez Białystok lecimy na Warszawę. Trochę przysypiamy, trochę chichoczemy i rano jesteśmy na lotnisku. Msza w mojej intencji (urodziny!). Potem czekamy, czekamy, czeeeekamy...
Wreszcie bilety, odprawa bagażowa, kontrola celna, strefa wolnocłowa - odżałowuję 17.90 (wrrr) na kawę (na lotnisku ZAWSZE pijemy kawę ;)). I za moment - na pokład. Tym razem nie rękawem, ale autobusem podwożą nas pod schody, samolot nie jest wielki (porównuję lot do NYC), dwa rzędy po trzy fotele. Lot trwa ok. 3,5 h. Widoki do Morza Śródziemnego - znajome, po drugiej stronie odsłania się inna ziemia.
Lądowanie w Tel Avivie - Port Lotniczy Ben Gurion. Temperatura: 40 stopni! W Polsce żegnał nas deszcz, mgła i zimno, jeszcze nie zdążyliśmy się pozbierać po 6-miesięcznej zimie, a tu wpadamy w najgorętsze lato. Autokar, klimatyzacja - suniemy do Betlejem. Do Betlejem! Trudno wyobrazić, że naprawdę tu jestem. Inny świat, inna kultura, budynki, roślinność. Roślinność... mrrrrrrr... Pinie, cyprysy, eukaliptusy, oliwkowe gaje. Niektóre drzewka mają bardzo grube pnie - ciekawe ile mogą liczyć wieków? Niżej opuncje, wielkie jak krzewy, wściekle różowo kwitnące bugenwille, intensywnie żółte forsycje i tamaryszki. Jest już po żniwach - zwykle odbywają się w kwietniu. Jeszcze mijamy jakieś niskie zboże - może jęczmień? Z daleka dobrze nie widać. I zaraz Betlejem.
Betlejem, o którym prorok Micheasz mówił:
"A ty, Betlejem, ziemio Judy,
nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy,
albowiem z ciebie wyjdzie władca,
albowiem z ciebie wyjdzie władca,
który będzie pasterzem ludu mego, Izraela" (Mi 5,2).
Brud. Betlejem jest brudne. I... hmmm... śmierdzące. Jeżeli jest jakaś dziura, mur, itd, - z pewnością będą tam śmieci. Hałaśliwe, nieogarnięte. I w jakiś sposób wyjątkowe. Betlejem - jesteśmy.
Hotel ogromny, jakości średniej, widać dawne ślady świetności - 13 pięter, nasz pokój - na ostatnim, łóżka wygodne, łazienka, klimatyzacja, chociaż głośna, działa. Schodzimy, znaczy zjeżdżamy windą na kolację. Tutaj normą jest szwedzki stół - jedzenie w dowolnej ilości: mięso, ryba, sałatki, ziemniaki, warzywa w przeróżnych konfiguracjach (np. marynowany z marchewką kalafior) - niektórych boję się próbować.
Po kolacji - spacer ulicami Betlejem. No niestety - brudno i "czuć". Sklepiki z pamiątkami, neony: choinki, gwiazdki, renifery z saniami - myślę: w Betlejem Boże Narodzenie trwa bez końca. Niestety, widać zaniedbanie. A jednocześnie to miejsce jest w jakiś sposób fascynujące, żyjące, głośne. Niezwykłe. Wkrótce słyszymy w języku polskim "Jak się masz, kochanie?" - to pytanie będzie wracać jak bumerang wszędzie, gdzie się znajdziemy. I odpowiedź padająca za moment z ust pytającego "Dobzie, dobzie, bardzo dobzie". Samochody jeżdżą jak chcą, parkują jak chcą, na ulicach znaków poziomych brak. Renata mówi, że bałaby się tutaj jeździć. I spod sklepu słyszy odpowiedź w języku polskim: Nie ma czego się bać...
Niedaleko hotelu widzimy szyld wypisany drukowanymi literami: SKLEP POLSKI. Właściciel sklepu rewelacyjnie mówi po polsku, uczy się cały czas, tutaj będziemy kupować wodę (łan dolar!). Uczę się mówić "dziękuję": po arabsku - szukran, po hebrajsku - toda.
Jeszcze wieczorem małe urodzinowe świętowanie - i do łóżek. Czeka nas pobudka o 6.00, a że przestawiliśmy czas, to tak naprawdę o 5.00 czasu polskiego. Spać, spać - przed nami 7 dni wyjątkowej podróży.
No proszę jakie piękne urodziny :)
OdpowiedzUsuńI jaki prezent. ;)
Usuń:))
OdpowiedzUsuńSZczera prawda. :)
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejne wspomnienia ;)
Możecie mnie uzupełniać, bo przecież nie pamiętam wszystkiego. :)
Usuńa mogłam tam być :(
OdpowiedzUsuńech, zobaczmyż co dalej w relacji
Będę powoli kolejne dni opisywać i wrzucać zdjęcia w miarę możliwości czasowych. :)
UsuńAch... Łza się w oku kręci... Jakże zazdroszczę... :)
OdpowiedzUsuńAB
Za pięć lat znowu lecimy, zabieramy i Ciebie. :D
UsuńCo daj Boże... :)
UsuńAB