piątek, 11 listopada 2016

Choruje się w reteskowie

Już od dawna mam przekonanie, że organizm ludzki (w tym mój) trzyma się, póki musi - a więc póki na mojej głowie były ważne sprawy w pracy, póki - teoretycznie - byłam nie do zastąpienia, trwałam. Tylko mniej-więcej pozamykałam te "niezastąpialne", a przed oczyma zamajaczył czas wolny - pstryk i poddałam się wirusom. Ratowałam się jak mogłam w czwartek, ratuję i dziś, i widać, że rusza ku lepszemu. W roli głównych ratowników wystąpiły: maliny, lipa, miód, cytryna, nalewka malinowa ma własna, nalewka pigwowa Basina, czosnek (zionę!) oraz ugotowany dziś od niechcenia nieco byle jaki rosół, ale zawsze rosół. W efekcie zużyłam całą lipę (w przyszłym roku nazbieram więcej!), cytrynę, wykończyłam obie nalewki (bez obaw - nie były w wielkich ilościach, a posiadam też inne, gdyby kto chciałby spróbować ;)). 

Niestety, przez owe zmagania, nie mogłam wziąć udziału w świętowaniu Odzyskania Niepodległości - a lubię te nasze uroczystości zakończone wojskową grochówką i wspólnymi śpiewami żołnierskich pieśni. A w planach jeszcze w środę miałam wyskoczenie do Warszawy na czwartkowy wieczór z książką Doroty i szybki poranny powrót w piątek. I nici z tego wszystkiego. Jedynym plusem było to, że odespałam wszelkie zaległości - bo cóż można robić, gdy głowa boli, a człowiek się nieco rozsypuje. Poranne godziny beztemperaturowe wykorzystałam do przeczytania "Sample story" i w ten sposób zamiast wieczornego, miałam poetyckie spotkanie poranne. Na liście tegorocznych lektur ten tomik stał się 60. numerem. 

Dobrze, że jutro sobota, a pojutrze niedziela. Liczę, że w poniedziałek zapomnę o wirusach.

I jeszcze wiadomość, która szybko obiegła świat - zmarł Leonard Cohen. Żal i smutek.


1 komentarz: