Na ostatni piątek miesiąca czekaliśmy jak na zbawienie. To była
nasza mała Wielkanoc, comiesięczne Boże Narodzenie. Trzy rzeczy
powtarzalne, równe linie w zeszytach: szum taśmy, dziesiątki oddechów
i kurz w rozszerzającej się smudze światła. Cztery-trzy-dwa-jeden-zero
i wpadaliśmy w przygodę, w las, w miasto, w nieznane i nowe. Na łeb,
na szyję, z sercem zawieszanym na chybił trafił w sali pełnej zaduchu
i przyszłych odkrywców. Otwieraliśmy pyszczki, rybki pozbawione
swojego środowiska, wrzucone w obce i niebezpieczne. Do tej pory
pamiętam ten blask w oczach, kiedy cichł cudowny terkot projektora,
ten charakterystyczny dla wracających do świata żywych wyraz twarzy,
kiedy zapalane światła zdawały się krzywdą nie do naprawienia.
u nas to zawsze był Pan Bronek. nyską :]
OdpowiedzUsuńZnakomite!
OdpowiedzUsuńKoniec i kropka.
E, Marku, nadmiar życzliwości. :)
OdpowiedzUsuń:-) Lubię taki sposób zamykania wiersza.
OdpowiedzUsuńJak to jest - jedni lubią, inni mają zastrzeżenia. ;)
OdpowiedzUsuńwiersz kończy się bardzo wymownie, a jednocześnie subtelnie - jaki zarzut można mieć do takiego zamykania? W mojej główce to się nie mieści :-)
OdpowiedzUsuń