Warszawa w sobotę o ósmej rano wciąż drzemie,
przeciąga się leniwie, wysyła na ulicę drobne znaki
życia: znużony autobus, drepczące tuż przy skwerze
kawki, mężczyzna z basetem na smyczy. O tej porze
nawet Starbucks przysypia, zamawiam średnią latte
i zajmuję ulubione miejsce przy oknie, zadomowiona
w obcym po kilku miesiącach. Nowy Świat, grudzień,
na chodnikach wczoraj wyrosły świerki, dwa rzędy
choinek, przez które Delikatesy po drugiej stronie
przesyłają świetlne sygnały. Kamienica przy ulicy
wygląda na prawdziwie mieszczańską, schludna
i zadbana. Tylko na gzymsie drugiego piętra ten
niepasujący gołąb. Spaceruje tam i z powrotem,
samobójca niepewny decyzji, jak gdyby zabrakło
tłumów krzyczących: "skacz! skacz!". A jednak
rzuca się nagle w dół z rozłożonymi ramionami
skrzydeł. Szybko łapie wiatr i zostawia za sobą
to miejsce. Czas i na mnie. Szczelnie otulam się
płaszczem - grudzień - i wychodzę w miasto,
w resztki warszawskich snów.
taki inny od tych, które już znam... ale ciekawy!
OdpowiedzUsuńJa się mu wciąż przyglądam. :)
OdpowiedzUsuń