wtorek, 1 maja 2018

Na Szweda! - dzień drugi, część pierwsza

Właściwie mamy jeszcze wieczór dnia pierwszego, udajemy się do Gdyni, w drodze chwila strachu, bo czasu nie za wiele, a tu nagle sygnały karetek, policji... Pierwszy raz widzę, jak tworzy się na zatłoczonej trasie tzw. "tunel życia", auta rozjeżdżają się na dwie strony, naprawdę w miarę sprawnie, pogotowie, policja, straż... Wpadek. Powtórzę - jedźcie ostrożnie! Serca mamy lekko na ramieniu, bo co będzie, jeżeli nie zdążymy na prom? Czas jeszcze mamy, ale może nie da się przejechać...

Na szczęście zaczyna się ruch, jedziemy, docieramy na czas. Zbieramy bagaże. Terminal i oczekiwanie na prom. Stena Line. To nie pierwsza moja taka podróż, ale wrażenie podobne: czeka się dość długo, jest duszno, nie ma klimatyzacji oraz niewiele miejsc siedzących - na to trzeba się nastawić. Dobrze, że jest z kim pogadać i w końcu po otrzymaniu biletów i karnetów na posiłki zaczyna się okrętowanie. Wchodzimy po schodach, walizki i torby nie są lekkie, o nie... To właściwie najmniej przyjemna część podróży, co do reszty nie będę miała żadnych zastrzeżeń. 

Znajdujemy kajutę. Świeża pościel, czysto, łazienka. Oczywiście miejsca niedużo, ale nie tu będziemy tańczyć. :)



Zostawiamy bagaże, myjemy ręce, jako kazał nasz szef - i na kolację. Dopiero teraz, kiedy piszę te słowa, żałuję, że nie robiłam zdjęć na pokładzie w takich miejscach właśnie jak restauracja. No ale sądzę, że jeżeli ktoś chciałby obejrzeć fotki, może wejść na stronę promu i tam popatrzeć. A ja napiszę o wrażeniach. :) Wracam na prom. Obiadokolacja to tzw. szwedzki bufet. Na sporym terytorium stoliki, wystarczająca ilość miejsc, jedzenia jest dużo, możesz nakładać ile tylko chcesz, napoje i niskoprocentowe alkohole (piwo, wino) w cenie. Ogólnie - różnorodnie i smacznie. Nakładam miniaturowe porcyjki różnych potraw, których chciałabym spróbować. Jemy, smakujemy, dzielimy się uwagami. Stanowczo wygrywa polędwica z dorsza - delikatna i w smacznym sosie oraz kaczuszka - rozpływa się w ustach. Krewetki również niezłe, ale nie wszyscy mają kochające żony, które pozrywają pancerzyki, powyrywają nóżki (czy krewetki mają nóżki?) i jeszcze skropią limonką... :P

Czas oddechu, śmiechów, gadania... Dobry czas.

No ale, ale... Ile można jeść?! Czas na rozrywki! Ogarniamy się, poprawiamy fryzury i makijaże, zwiedzamy prom i ruszamy na tańce. To nic, że wstało się dużo przed piątą rano, a kładło późno dnia poprzedniego. To nic, że w autokarze szkoda było spać, bo śpiewaliśmy do oporu i nie tylko śpiewaliśmy. Tańczymy i tańczymy, aż niektórzy przysiadają przy stoliku i ze zmęczenia mimo głośnej muzyki zaczynają przysypiać... Zdajemy sobie sprawę, że dnia następnego... jakiego dnia następnego, skoro jest duuuuużo po północy? Zdajemy sobie sprawę, że praktycznie zaraz trzeba będzie wstawać, a my jeszcze nie śpimy! Więc - do kajut. Umawiamy się na 4.00 rano, więc po szybkim prysznicu zostają dwie godziny snu. Prom szumi, trochę drży, morze spokojne, kołysze delikatnie. Ledwo zamykam oczy. dzwoni budzik. Czwarta nad ranem - nuci mi się w łepetynce! Zakładam na siebie wszystko, co mam ciepłego i lecimy na 10 poziom. Ciemno! Świtu nie widać! A zimny wiatr urywa głowę. Dlaczego nie wzięłam czapki? I rękawic? I kożucha?! :)))



Schodzimy na chwilę do kajuty, ale zaraz dobra duszyczka puka do nas, że jest, jaśnieje! Widok nie jest najefektowniejszy, bo chmury, chmury! Ale i tak gdyby nie zimno, nie moglibyśmy się napatrzeć.




Jeszcze na chwilę do łóżka, jeszcze trochę drzemki, ale zaraz pobudka, bo przed nami leniwe śniadanko, zbieranie bagażu, przejście na ląd, zapakowanie się do autokaru i podbój Szwecji!

Podbój podbojem, ale byłoby ciekawie, gdybym pomyliła autokary. Idziemy, w lukach zostawiam torbę, zamierzam wsiadać, patrzę - Boże, to nie mój kierowca! Pędem wracam po bagaż, wyrywam spośród walizek lękając się, czy ktoś nie pomyśli, że zabrałam cudzy i już na spokojnie docieram do naszego wozu, dwa kroki dalej. Zabieramy sympatyczną młodą panią przewodnik i ruszamy.


Karlskrona leży na 33 wyspach archipelagu Blekinge, jest najsłoneczniejszym miastem Szwecji. Nie wiem, jak jest na co dzień, ale w czasie naszego podróżowania faktycznie było pełno słońca, długo towarzyszyło nam bezchmurne niebo. Na szczęście, bo przy chłodnym wietrze zmarzlibyśmy okrutnie. Nazwa miasta powstała od połączenia imienia króla Karola XI i słowa korona - czyli Korona Karola. Karlskrona została założona w 1680 roku, po przeniesieniu Szwedzkiej Marynarki Królewskiej. Obecnie jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO jako najlepiej zachowane ufortyfikowane miasto i baza marynarki wojennej z XVII i XVIII wieku.

Pierwsze wrażenia - pusto, jest po 9.00, a w stolicy regionu Blekinge prawie żywego ducha! No dobrze, jest niedziela. Ale wszyscy śpią? A może lękają się naszego najazdu?! ;) Poza tym - ładnie, czysto, świeżo, żadnych krzyczących reklam. Co ja piszę? Właściwie żadnych reklam - zazdroszczę. Jedziemy na Nabrzeże Królewskie z Bastionem Aurora i widokiem na port wojenny, obejrzymy Targ Rybny.











Björkholmen, najstarsza dzielnica Karlskrony, leży w zachodniej części wyspy Trossö. Dzielnica składa się małych, kolorowych, drewnianych domków, w których kiedyś mieszkali stoczniowcy, rzemieślnicy i marynarze. Osada powstała w XVII wieku, a jej zabudowa częściowo przetrwała do dziś, pomimo pożaru, który pod koniec XVIII wieku strawił prawie wszystkie drewniane budynki w mieście, ponieważ kiedyś znajdowała się na osobnej wysepce. Słodkie są te małe, urocze domki w pastelowych kolorach, z okienkami i firaneczkami, kwiatkami i lampkami. Zauważamy to już wcześniej, że w oknach ustawia się tutaj lampy. Przewodniczka opowiada, że to bardzo stary szwedzki zwyczaj. Lamki w oknach ustawiały żony, których mężowie wyruszali na morze. Prawdopodobnie, aby dać znak mężom, że czekają na ich powrót. Albo dać znak, że męża nie ma w domu... ;) Tak czy siak, robię masę zdjęć, Björkholmen wygląda uroczo.

















Dzień długi, baaaardzo długi, więc ciąg dalszy nastąpi... :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz