Miałam dziś dziwny sen. W ogóle ostatnio miewam sny i choć w części je pamiętam, a to zwiastuje zazwyczaj jakąś zmianę. Dziś w nocy okazało się, że muszę (naprawdę nie wiem dlaczego) jeszcze raz przejść szkołę średnią. Pamiętam, że z jednej strony martwiłam się, że sobie nie poradzę może, a z drugiej byłam podekscytowana jeszcze jedną szansą - jakbym mogła zmazać w ten sposób wszystkie popełnione w liceum błędy. Był pierwszy września, ja w granatowej spódniczce i białej bluzce, szkoła ogromna, jakiś gmach, w którego podziemiach były szatnie - i spotykani w tej szkole ludzie - absolwenci niedawni i bardzo dawni szkoły w której pracuję, moi uczniowie. Do szatni przeciskało się między schodami a niskim stropem, bałam się, że się nie zmieszczę, ale dzielnie sobie poradziłam. Na lekcji okazało się, że w klasie są wszyscy z Juchnowca i okolic - bo to taka nowa zasada, gromadzić razem wszystkich znajomych... Wszyscy uczniowie mnie podtrzymywali na duchu, wspierali, cieszyli się, że będę z nimi w klasie... Jedynie jakaś nauczycielka wiecznie się mnie czepiała...
Poza tym pół świata ogląda Igrzyska Olimpijskie, a pół ich nie ogląda, trwa walka, którzy są lepsi, ci co oglądają czy ci co nie - każda ze stron uważa, że jest przez to, co robi, wyjątkowa. Ja nie oglądam, fakt, zawsze coś pilniejszego, ciekawszego, ważniejszego się znajdzie, ale rzucam okiem na fejsbukowe njusy znajomych i cieszę się medalem Stocha... Taka jestem ni siaka, ni owaka, zawieszona pomiędzy... To chyba gorzej niż gdybym z zacięciem oglądała albo była gorąco na nie...
A poza tym zrobiłam schab palce lizać, parzony, z tymiankiem i czosnkiem - rzadko kiedy mam zacięcie kucharskie, tym razem jednak ten kawałek schabu w sklepie wyglądał tak ładnie, że się skusiłam. A'propos "ładności jedzenia" - w książce Fannie Flagg "Witaj na świecie, maleńka" jest scena, w której bohaterka spotyka się ze swoim ubóstwianym pisarzem (cudem się w ogóle udaje namówić go na to spotkanie): siedzą w restauracji, zamawiają coś do jedzenia, a kelner proponuje "wyjątkowo ładne ostrygi". Pisarz prosi więc o tuzin ładnych i dwie brzydkie... No więc schab był ładny i ładnie mi się zrobił, z tym, że całe mieszkanie pachnie czosnkiem, nawet wietrzenie niewiele daje...
Na dodatek ostatnie dni prorokowały wiosnę, nawet koty zaczęły urządzać wieczorne marcowanie, a dziś po porannym deszczu cały dzień śnieżyło, wielkie lepkie płatki schodziły gęsto z nieba, jak w teatrze telewizji, gdy trzeba, żeby sypał śnieg i jest on tak gęsty, że od razu widać, że sztuczny.
A jeszcze poza tym poza tym to przeglądając projekt najnowszej swojej książki, która nie wiem, kiedy i czy w ogóle zobaczy światło dzienne, przypomniałam sobie wiersz, który dziś musi się tutaj znaleźć.
-------------------------------------------------------------------------
Piołun,
czekolada, mięta
Na
co dzień zachwyt mglistym światłem września,
bańką
powietrza mleczną od przejrzystych wschodów
–
do wnętrza niech nikt nie schodzi. Panoszył się
czas,
gorzki piołun i smak zbolałego lata jak dotknięcie
miazgi
zęba. Pamiętasz? W czekoladkach słodka mięta,
dentysta,
zdrętwiała lewa strona twarzy. Przestałam marzyć,
a
miejsca rosły. Dni wypełniał podstępnie atrament
–
wbrew prawom, bo przecież wierzyłeś, że śmierć
nie jest silniejsza nad miłość. I niby nic
się nie zmieniło:
na
co dzień mgliste światło września, jesień,
wewnątrz
ciemne miejsca, nie dotykaj lepiej.
Śnieg był piękny, taki jak z Opowieści Wigilijnej :)
OdpowiedzUsuńa koty to chyba lutują :) a nie marcują
No niby w lutym to powinny lutować, a jednak marcują. ;))
UsuńTak nostalgicznie mi się zrobiło po przeczytaniu:)
OdpowiedzUsuńBo pewnie i mój nastrój był pełen nostalgii. :)
Usuń