Znów rozbiłam lusterko. Mam wrażenie, że co kilka lat (może nawet co 7) tłukę kolejne. Wmawiam sobie wtedy, oczywiście, że nic się nie stało. I że nie wierzę w żadne przesądy. Z tą wiarą jest różnie - kiedy czarny kot przebiegnie mi drogę, nie zawracam auta, ale "pod rozkraką" staram się nie przechodzić (czytałam kiedyś w "Charakterach", że nie przechodzi się pod wszelkimi słupami, ogłoszeniami itp., ponieważ zgarnia się problemy, nieszczęścia, złe fluidy wszystkich, którzy je tam wcześniej zostawili; no ale w sumie dlaczego mam zabrać, a nie pozostawić?). Nie pluję przez lewe ramię, kiedy rozsypię sól, ale czuję się nieswojo i natychmiast zbieram. Nieważne. Lusterko poszło wprawdzie nie w drobny mak, ale wydłużone trójkątne kawałki - jakby stworzone do podcinania żył. Albo wbijania prosto w serce. Pewnie dlatego śniły mi się później sceny z horrorów pełne krwi.
Obudziłam się bardziej zmęczona niż wieczorem. Lusterko. A już myślałam, że przede mną pasmo samych sukcesów i radości. Może bym szybko zapomniała, bo nieszczęsne szczątki wylądowały w koszu, gdy okazało się, że odczuwam - jak to powiedzieć - skutki? Pewien przyjaciel, wieloletni, nagle się obraził. Na dodatek nie wiem za co. Nie odzywa się, spotkany odpowiada półsłówkami i z dystansem... I cóż mogę zrobić? Pech lusterkowy? W pracy nagle coś się sypie, nieszczęście, nie nadążam z całokształtem, a przede mną jeszcze więcej roboty. Pech lusterkowy! To nie wszystko. Mama ląduje w szpitalu. I wprawdzie ta sytuacja wyparła wszelkie wcześniejsze problemy, ale czasu nie przybywa, wręcz przeciwnie. A tu święta, jakieś zakupy, we wszelkich marketach czysty szał, jakby życzliwie nam panujący rząd zamierzał zabronić sprzedaży od wigilii do nowego roku. Zamiast więc stać w kilometrowych kolejkach, zajeżdżam do Biedronki na granicy miasta, gdzie nie odczuwa się aż takiej gorączki - zaledwie podwyższona temperatura.
Woda, ogórki, olej z pestek winogron. Maślanka, banany, szpinak (koktajl palce lizać). Przypominam biały ser czekający w lodówce. Dobieram słoiczek dżemu z czerwonych owoców. Wszystko trzymam w rękach i kiedy przeglądam świąteczne ozdoby, słyszę dziwny plask, taki szklano-paćkowaty. I oto u stóp spoczywa, na szczęście nie rozbryźnięty na wszystkie strony, czerwony kleks okraszony posłoikowym szkłem. Rozglądam się, nikt nie patrzy, mam pokusę, żeby stamtąd czym prędzej uciekać - przerażone wypadkiem dziecko. I w tym momencie dostaję ataku śmiechu, ataku-głupawki, takiego samego, jakiego dostałam z bratową w piątek o 23.00, kiedy po prawie 7 godzinach na SORze, tunelem pod Skłodowską (jakkolwiek to brzmi) przewoziliśmy z sanitariuszem mamę, żeby zainstalować chorą na oddziale (na szczęście na obserwację). I kiedy zobaczyłam w tunelu napis MAGAZYN UBRAŃ CHORYCH, zapytałam, gdzie się znajduje MAGAZYN UBRAŃ ZDROWYCH. I gdzie się leczy chore ubrania?
W tej głupawce odnajduję panią z obsługi i pytam, czy zapłacić za słoik - pani się śmieje, obwieszcza, że "nie płaci się, a ona zaraz sprzątnie". Dobieram drugi słoik, kasa, płacę, pakuję, w autku siadam za kierownicą i myślę - a może ten malinowy słoiczek stłuczony w biedronce jest antidotum na lusterkowego pecha? I tego zamierzam się trzymać!
"cukier mi spadł" :D
OdpowiedzUsuń