sobota, 2 czerwca 2012

Dywany

Był najpiękniejszy ze wszystkich, które dwa razy w roku  - na Boże Narodzenie i Wielkanoc, rzecz jasna - wyjmowało się z szafy. Leżały tam, równo poukładane, przez pół roku, czekając na swoją chwilę - kilka świątecznych dni na łóżkach. Gloria, gloria in excelsis Deo! Świat przytłumiony bielą i zmrokiem, zapach choinki czekającej w kącie pokoju na błyskotki, sernik i makowiec w piekarniku. Alleluja! Święconka pod wykrochmaloną serwetką, dni wypełnione porządkami, pichceniem i wieczornym nabożeństwem, wiosna w powietrzu, w zapachu świata. I dywany - bo to nie były kapy, narzuty, koce. To były DYWANY, nie na podłogę, oczywiście, ale nie można było ich inaczej nazywać. Dywany. Tkane przez babcie i prababcie, na krosnach, z wełny własnoręcznie przędzonej wieczorami, kiedy dziewczęta spotykały się o adwentowym zmierzchu, żeby długie fioletowe popołudnia wypełnić śmiechem i pracowitym zapałem rąk. Nici farbowało się, wybierało kolory, szukało wzorów i ruszał tkacki warsztat, wątek i osnowa spotykały się i rozstawały, spotykały i rozstawały, wielokrotnie, niestrudzenie, aż wreszcie można było wziąć do rąk ciężkie sploty, cieszyć oczy szalonym pasiakiem, grającym barwami czy prowadzić dłonie po roślinnych wzorach, wygładzać frędzle, równać brzegi. Z matki na córkę, z córki na jej córkę, i na córkę tej córki - droga była prosta. Zmieniały się skrzynie posażne, a później szafy. I nowe ciała dotykały pamięci zaklętej w dywanowej feerii. Dobrze znała wszystkie, ale ten, który trzymała właśnie na kolanach, był najpiękniejszy. Od tej pory należał do niej.

2 komentarze: